FREE4x4 zajmuje się organizacją zlotów, rajdów i wyjazdów turystycznych
dedykowanych głównie posiadaczom Land i Range Roverów

Mongolia

26-08-2014
Stosunkowo multimedialna relacja z wyprawy do Mongolii.

 

Pod koniec lipca wyruszyliśmy z Maksem (12 l.) starym paździochem (Hondą Transalp 600 z 97 roku, Trampkiem potocznie zwanym) w stronę Ułan Bator (UB).

Plan przewidywał dojechać tam w bardzo okrojonym czasie bo całość zamykał kupiony wcześniej bilet powrotny na powietrznego pajduta z Ułan Bator do Pekinu (na sajgonki) i po dwóch dniach do stolycy naszej na W.

Start z Gdańska.  Dwie godziny wcześniej pakowanie sprzęta, co planowane było z jakiś tydzień wcześniej ale wyszło jak zwykle...

Pauza u Lecha w Kamionkach k/Giżycka, jakieś pifto z Żukiem i rano dzida, byle szybciej.

Litwa, Łotwa, obwodnica Moskwy, droga na Ufę, Nowosibirsk i kraj Ałtajski. Jakieś 5 500 - 5 800 km do granicy z Mongolią.

 

Dosyć wstępu, teraz multimedia.

 

Ural.

Od kilku dni petarda pogoda, jazda na luzaku, zaczyna strzykać w krzyżu i trochę już dupa boli.

 

 

Trampek Caferacer.

Kostki Mitasy dają radę i mimo, że miały szybko zniknąć na asfalcie przeżyły do końca w bdb stanie.

 

 

Hiszpan.

Napotkany gdzieś na trasie wesoły jegomość, który był w trakcie objeżdżania globu na motorsie. Jego teoria dlaczego podróżuje samemu była prosta - łatwiej wyrwać pannę... i tak wczoraj porwał recepcjonistkę, dwa dni temu.... itd.

 

 

Doktor.

Poznana w przydrożnym gościńcu para. On doktor czyli obwoźny sprzedawca tandetnie wyglądających masażerów z plastiku, ona - dziewanna z Kazachstanu, żona doktora. Pomagała mu upłynniać te cuda medycyny. Dostaliśmy jeden w prezencie, działa.

 

 

Gostiniec czy jakoś tak. Tu już na Syberii.

Przeróżnej konstrukcji budowle z wieloma małymi pokojami na jedną noc. Takie przydrożne cudy bo jest prychol, micha i wyro. Nie trzeba budować namiotu. Na śniadanie zawsze to samo - jajecznica czyli dwa jajka sadzone i kromusia chleba.

 

 

WC, toaleta na dobrych (sieciowych), renomowanych stacjach paliw. Znane w tej części świata czarne dziury.

Te są bardzo czyste. Wokół czarnej dziury, na podłodze można spotkać zużytą podpaskę, znaczy się że męska jest obok.

 

 

O wielkim Nowosybirsku nie ma co pisać bo jest zbyt wielki. Jakiś zakorkowany, trzymilionowy moloch po środku Syberii.

Przez miasto przeprowadziła nas bardzo sprawnie niezwykłej urody dziewanna. Wyrwała nas z korka dając znać żeby jechać za nią. Po zakorkowanym mieście lawirowała jak w transie na swoim sportowym japończyku. Kawałek za miastem, kiedy się żegnaliśmy przedstawiła się jako Lajona :) robiła szock normalnie. Zdjęcia brak.

 

 

Kraj Ałtajski.

Abstrakcyjnie piękna kraina. W końcu góry, mega widoki, serdeczni ludzie i klimat. Zacnie.

 

 

Dalej Ałtaj.

Skały, rzeki, cud miód. Wieczorem ruska bania. Absolutnie dobrze.

 

 

Ałtaj.

W górnych partiach śnieg na szczytach. Coraz bliżej granicy z Mongolią a ja bym tu został!!!!

 

 

Granica.

Dotarliśmy tam w niedzielę w południe. Zamknięte do poniedziałku. Pozostaje spić browca i zagadać z kolejkowiczami.

Angielska ekipa z Vivaro Challenge, dwa auta z Mongoł Rally, czekający na włoskich turystów przewodnik mongolski, który poddaje pod wątpliwość mój pomysł jazdy północnym szlakiem. Twierdzi, że jest dużo wody i trzeba będzie czekać aż rzeki zejdą. Postraszył trochę... i trochę miał rację.

 

 

Dom.

Można spotkać tylko w miastach, poza nimi raczej same jurty. Tu pierwsza cudownie niepyszna herbata z mlekiem, wymiana mamony po kursie z czapki i próba sprzedania nam usługi przewodnika przez najgłębsze rzeki. Następny straszy bo nie wie, że Trampek robi robotę i w wodzie. Uciekamy bez przewodnika. 40 km dalej duuużo wody :)

 

 

Ałtaj po stronie Mongolskiej.

Nuda panie, tylko te góry, skały, szutry i ten brak słońca. Przereklamowane.

 

 

Pole namiotowe.

Ścisk, tłumy, same niemce w kamperach, drące się bachory, syf pod prysznicami, problem z WiFi i nie można płacić kartą.

 

 

Stacja siódma - pan dżizes pada.

Kompletnie przeładowany Trampek prowadzi się jak gówno w przeręblu. Dwie osoby, toboły, micha, paliwo, trochę wody, reklamówka śmierdzących szmat i dwa śrubokręty. Na szutrach nie robi. Nie można nawet na chwilę usiąść bo pada na twarz. Maks z każdą glebą sprawniej pomaga podnieść kasztana. Cały czas kombinuję jak dociążyć przód.

 

 

Restauracja.

Po pierwszym dniu ulewy przypadkowo trafiliśmy do wypasionej restauracyjki. Serwowali ulubioną, soloną herbaciurkę z mlekiem i pierogi na bardzo głębokim i "świeżym" tłuszczu smażone. Nasz Sanepid mógłby wytoczyć im sprawę w trybunale. Nam smakowało do momentu jak zobaczyłem z bliska skład tak zwanego wsadu, w sensie farszu mięsnego.

 

 

Autobus.

Drugiego dnia ulewy znaleźliśmy schronienie. Idealny moment bo już nawet pieluchy nam przemokły. Nie był to Neoplan ale chociaż przez chwilę można było wyłączyć wycieraczki oczu, pomyśleć co dalej i dojść do wniosku, że jesteśmy w głębokiej d...uszy. Obok była stara szkoła węci zrobiliśmy nalot na szopę. Tam też padało ale udało się zrobić ciepłą michę w proszku, podbudować morale i pojechać dalej.

 

 

Szpital.

Lało jak z motopompy, non stop i non stop. W wiosce znaleźliśmy schron w postaci szpitala. Pijany Mongoł próbował przez dobrą godzinę otworzyć drzwi do sali, skroił nas jak sopocki restaurator norwegów i był lekko bucowaty. Nie mniej jednak było sympatycznie, w kranie nie było wody, jedna prycza składała się tylko z dech a po ścianach chodziły pająki wielkości woka czy opony 385/65 16. Morale znowu do góry. Na śniadanie musli z proszku, herba bez mleka i dzida dalej.

 

 

Ziemia, ground, gleba.

Po dwóch dniach deszczyku w stylu 8 m3 na m2, drogi były połączeniem bajora, błotnej sadzawki i śliskiego bagna. Postanowiliśmy zatem walić gleby gdzie tylko popadnie. Pomagał nam w tym podsterowno-nadsterowny Trampek.

 

 

Krawcowa.

Wtedy złapałem się na tym, że człowiek (ja) może nie ma szczęścia w miłości, do pieniędzy, a w szkołę rzucał kamieniami ale jak jest afera i trzeba cos zorganizować to i krawcowa na środku stepu się znajdzie.

W oczekiwaniu na zszycie spodni, które się rozerwały po sześćset piątej glebie. Chcieliśmy kupić wodę w spożywczaku a okazało się, że za ścianą babcinka napiera na mongolskim łuczniku jakieś krawcowe tematy.

 

 

Jurta.

Temat na osobny tekst. Miejsce do życia absolutne. Pokazuje, że dziesięcio osobowa, trój pokoleniowa rodzina nie potrzebuje wcale dwupiętrowego domu, z czterema garażami, klatką schodową, spiżarnią, piwnicą na bezsens, salą telewizyjną i trzema kiblami o łącznej sumie 450 m2 i działką 800 m2 z sąsiadami tuż za szybą z potrójnego szkła.

Wystarczy sześcio metrowej średnicy taki "inny" namiot z kozą pośrodku, bez ścian wewnętrznych. Wszyscy cały czas razem i blisko. Ciepło, wali ale wszyscy razem.

Targało mną wiele pytań ale kompletna bariera językowa nie pozwalała mi zrozumieć jednej rzeczy. Odpowiedział mi na moje pytanie młody mongoł poznany w pubie w UB.

Jeśli młodzi co mają się ku sobie, chcą się pobzykać to pozostaje im pójść w góry (daleko bo jurty stawia się na prostym terenie) lub poczekać aż babcia, ojciec, matka, bracia, siostra, dziadek i dzieci zasną. Nie pytałem już o pozycje ale z moich obserwacji pamiętam, że są tam max dwa duże łóżka dla wszystkich.

No i ciekawe co na to Wisłocka (?), francuzi (???), grecy (ci akurat są na tak) i nasz hiszpan co sam podróżuje... hmm?

 

 

Gleba, ground, ziemia w sensie piasek.

Kiedy uśpiłem swoją czujność, wyłączył się Garmin, a ja myślałem, że już ogarniam te ich nieopisane trasy to jakoś tak dziwnym trafem wjechaliśmy w bardzo kopne piaski, na mapie oznaczone jako wydmy, piaski, rezerwat. Coś w tym było, bo przez większość dnia tytraliśmy sami, a tubylcy pomykali gdzieś na horyzoncie. Nikt tędy. Why? (łaj?)

Bo tam się nie dało jechać. No to sobie pokopaliśmy w piosecku. Później jak dorwałem browca to myślałem że go z puszką wypiję. Oczywiście pomagał nam nasz świetnie prowadzący się Trampek. Wtedy nazywałem go inaczej. Chu!

 

 

Jezioro.

I wtedy zeskrobujesz z siebie majciochy i tygodniową koszulkę. Z daleka już czujesz, że odzyskujesz świeżość. Bosko.

 

 

Maks (Max).

Facet bardzo młody, jak na czterotygodniową podróź motocyklem. Dzielny jak Max, a w tym wszystkim bardzo wrażliwy, tęskniący za mamą ale mega wytrwały. To ja na glębę (ground) żeby odpocząć, a ten układa se kamloty...

 

 

Herbata bez mada faka mleka czyli po naszemu.

Jest zadaszenie to my ciach prach i gotujemy herbatę. Dosiada się Mongoł, żona jego lezie oddać cześć jakiemuś ichniejszemu bożkowi, a ten z nami. To ja mu sru, kubek herby zrobiony na gazie pośród niczego. A ten siorbie, chlipie i zachodzi w głowę jaka to akcja. Kuchenkę macał z pięć minut. Nawet dał posiorbać "starej" (traktował ją jak trzecie koło u swojego chińskiego wozu, motorka 150 ccm). Gówno żeśmy pogadali ale fajnie było.

 

 

Czeskie chłopaki w japonkach.

Tytramy se przez piachy, czujemy że już asfalt się zbliża po 1 500 km off roadu. Nagle wyskakuje na BMW 650 ccm kolo w świecącym kombibzonie, a za nim dwóch typów w starym jak węgiel Fordzie Fiesta. Okazuje się, że jadą od UB asfaltem i planują przejechać tą trasę co my ale w odwrotnym kierunku. Pokazują, że już Fieścina nie ma amorków, coś tłucze w zawiasie ale jadą, maja uśmiechy jak turysta w amsterdamskim coffie shopie. Zazdraszczam i podziwiam. No to chłopacy pobawią się na całego. Ten w kombibzonie ma cool bo mu wiozą wszystkie graty i bambetle.

 

 

Droga. Słupki.

Zbliżamy się do UB. Zaczyna się lepsza droga. Wogóle droga, słupki, kierunku-wskazy.

Za nami 1 500 km off-roadu, najlepszego off-roadu dla człeków jadących starym Trampkiem, we dwójkę i z tobołami. Kochamy asfalt, czekamy nań z utęskieniem.

 

 

ś.p. Trampek.

I tu jest sytuacja przełomowa.

Wskoczyliśmy do UB (Ułan Bator) i okazało się, że z zaparkowniem na rok motocykla (nijak nie prowadzącego się, przełajowego, kochanego Transalpa) jest problem. Więc znając moje szczęście życiowe (miłości, kasa, szkoły i takie tam...) zaufałem mu po raz kolejny i oddałem sprzęta w ręce mongolskiego sprzedawcy rowerów. Tenże (ten że) miły kolo wystawił go na sprzedaż na ichniejszym ajegro. Dał nam dwa dni czasu, do odlotu. Sam się w nim zakochał ale brakło mu dutków. Szkoda mi go, bo było widać, że pokochał Trampka tak jak my.

Więc żegnamy się z Trampkiem, bo czuję że to nasze ostatnie wspólne chwile. Beczymy we trójkę :) i znikamy na Gobi.

 

 

Gobi.

Tytramy od UB na południe jakieś 300, 400 km. Zaczyna się inny krajobraz. Prosto, w sensie gładko i nudnawo. Nie ma gór :) ale jest inaczej. Godnie. Czujemy luz na bani, UB jest w zasięgu, lotnisko i nasz powrót jest już realny.

Wszystko po kontrolą... chociaż jezioro do którego jedziemy okazuje się wyschniętym :(

Jest wesoło, czekamy na SMS od kolegi ze sklepu rowerowego.  Nie ma ciśnienia, powoli i zabawowo. Maks buduje zasieki z kamlotów, ja siorbię mongolskie pifto i poznaję ludzi. Dobrze się bawimy. Śpimy oczywiście w centrum.

 

 

w centrum niczego. Po horyzont kompletnie nic, no może stada więlbłądów. Kompletny chill out (czil ałt).

 

 

Ułan Bator.

Dostaję SMS-a od miłego Czesia, sprzedawcy ze sklepu rowerowego. Jest jakiś chętny na Trampka.

Spadamy do UB. 300 km.

Sprzedaż motorsa to jakieś cztery godziny wielkiej niewiadomej. Kompletny brak komunikacji powoduje, że Maku się denerwuje czym i jak wracamy do PL.

Ja się delikatnie stresuję faktem, że oddałem naszego kochanego Trampka nieznajomemu Mongołowi (wziął motor, papiery i se pojechał).

Koleś niepewnie startuje spod sklepu, przewraca słupki, a po godzinie przybiega jakiś dziadek z telefonem i oddaje mi słuchawkę. Nasz miły Czesio wykrzesuje z siebie tylko - endżnin hot, endżin wery hot... i się rozłącza. Jest wesoło, fuk!

Kolejna godzina czekania już mnie uwiera, Maku dostaje szału, ja obgryzam wszystkie pazury jakie posiadam.

Po kolejnej godzinie podjeżdża kolega Czesio ze zwitkiem dolarów. Jesteśmy w domu. Pifto w pubie. Prychol. Spanie.

 

 

UB. Ułan (rzygi) Bator.

Mamy czas. Problem motorsa mamy z bani więc łazimy po UB.

Smutek i rozpacz. Urbaniści tego miasta chyba napili się kumysu i obrzygali plan zagospodarowania przestrzennego.

Nawet szkoda kilobajtów pamięci naszej i GoPro na to pseudo nowoczesne-korporacyjne-ścierwo. Zupełna kupa.

Czyngis-Chan gdyby żył, nakopał by im do D za ten gównolit.

Łódź Fabryczna to przy UB wysublimowany szczyt elegancji i smaku. UB smakuje jak sfermentowane kobyle mleko, paw sam wychodzi z ust.

Ten sam młody mongoł (od teorii ciupciania w jurcie) powiedział mi, że Mongolia to nie UB, a UB to nie Mongolia.

 

Uff, powietrzny pajdut zabiera nas do Pekinu.

 

Pekin.

Miasto większe niż pamięć wszystkich naszych komputerów. Ludzi więcej niż smartfonów w rzeczypospolitej. Szock.

Miasto klimatyzatorów, policji i wojska, rowerów, motorowerów elektrycznych, taksówek i braku zasad ruchu.

Widok z hotelowego okna.

 

 

 

Idziemy na chińczyka.

Nasze europejskie wydanie chińczyka w barze na rogu ulicy w Gdańsku, Wrocławiu czy Warszowicach w niczym nie przypomina ichniejszej miski ryżu. Dogadać się graniczy z cudem, a zamówić coś z obrazka graniczy z cudem przeżycia. Przeżyciem jest obrazek jak jedzą robale nabite na patykach, meduzy gotowane, opalane świerszcze i obgotowane macki przeróżnych morskich żyjątek. 

Ale jak już cudem trafisz na makaron z wieprzem, pierogi z jakąś zieleniną wewnątrz, naleśnika z tajemniczym wsadem i nieznanymi dla nas smakami sosów i przypraw to kichy aż puchną od pędzlowania tych boskości, a wszystko co pitraszą jest arcy melodią kulinarną. 

Największy bar z chińszczyzną jaki znaleźliśmy. Uczta po pachy, bebson napuchły ale warto było. Zero widelców.

 

 

Motoryzacja w Pekinie.

Możemy się schować jeśli nam się wydaje, że jesteśmy na topie. 

A takie cukierki tylko świadczą, że ominęła nas pewna epoka w motoryzacji. Dzisiaj Chiny rządzą. Najnowszy Land Rover będzie projektowany pod ich dyktando tak jak każde inne auto marki, która chce przeżyć. Założę się o miskę ryżu, że za parę lat każda ważna decyzja w motoryzacji zapadnie tam. Jak przegram to zjem kolejną najlepszą miskę ryżu. 

 

 

Tienanmen. Plac o żesz w mordę wielki. 

Jest tak wielki jak wpływ chińczyków na całe nasze życie (trampki, czosnek, majty, kompiutery, kredki, @ i iProdukty).

Przesrane mają tylko dlatego, że ilość policjantów, posterunków, kamer, wojska i służb mundurowych nie pozwala prześlizgnąć się tam nawet małemu robalowi, a co dopiero wolnemu człowiekowi. 

 

 

 

No i koniec.  

Senkju, fenkju, tenkju, wszystkim którzy pomogli nam ogarnąć ten kawałek świata.

 

i film Mongolia - 8 tysięcy kilometrów w 8 minut. Zlepiszcze materiału, który przywieźliśmy z wyjazdu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

imprezy off-road, rajdy 4x4, land rover, range rover, turystyka alternatywna, wyprawy 4x4, wyprawy off-road, land rover off-road
Szybki kontakt:
Tomek Staniszewski+ 48 607 318 880tomek@free4x4.pl

Copyright [c] 2007-2024 4x4 FREE Off Road Club! All rights reserved.

Projekt i wykonanie: demeco.pl